Dawno temu, zamieściłem tutaj artykuł o żywych torpedach. Teraz zamieszczę bardzo ciekawą analizę tego zdarzenia.
Artykuł o żywych torpedach
-------
Dlaczego żywe torpedy nie wypaliły
W kampanii wrześniowej z ochotników na tzw. żywe torpedy sformowano tylko kilka niewielkich pododdziałów. Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych nie było w stanie odpowiednio zagospodarować takiej liczby chętnych do misji samobójczych. I nie mam na myśli pomysłów przeprowadzenia samobójczych ataków. Myślę raczej o zmarnowanym potencjale, który umożliwiłby utworzenie morskich grup dywersyjnych z prawdziwego zdarzenia – pisze kpt. Robert „Eddie” Pawłowski, były oficer Formozy.
Historia naszych współczesnych morskich sił specjalnych zaczęła się w 1974 roku. Ale są mniej znane karty historii, a pomysł utworzenia morskich jednostek mogących prowadzić działania dywersyjne pojawił się już wcześniej. Przykładów na to, jak niewielkie grupy czy nawet pojedynczy człowiek mogą zadać poważne straty przeciwnikowi, można podać sporo. Tak samo niebezpieczni mogą być pojedynczy zamachowcy samobójcy. Przykładów nie trzeba szukać daleko. 12 października 2000 roku w jemeńskim porcie Aden w wyniku samobójczego zamachu, przeprowadzonego przez terrorystów przy użyciu łodzi wypełnionej materiałem wybuchowym, ciężko uszkodzony został USS „Cole”. Zginęło 17 marynarzy. Za zamachem stała Al-Kaida.
Także i my, Polacy, mieliśmy taki akcent, można powiedzieć na wielką skalę, w swojej historii. Przed II wojną światową – w związku z wojną w Chinach – pojawiły się w Polsce informacje o japońskich żywych torpedach. 6 maja 1939 roku na łamach krakowskiego dziennika „Ilustrowany Kuryer Codzienny” ukazał się list nawołujący obywateli do zgłaszania się w charakterze żywych torped, bomb czy min. List podpisał Władysław Bożyczko oraz bracia Edward i Leon Lutostańscy.
W obliczu zagrożenia wojną taki apel trafił na podatny grunt. Tylko na adres „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” do września 1939 roku wpłynęło około tysiąca zgłoszeń. A z czasem akcja przybrała charakter ogólnokrajowy. Ochotnicy wysyłali deklaracje również do innych czasopism i gazet, a nawet do członków rządu. Rekrutację zaczęło też prowadzić Wojsko Polskie. Brak wielu spisów i fakt, że ochotnicy zgłaszali się także po rozpoczęciu walk we wrześniu, nie pozwala ustalić, ile dokładnie osób było gotowych na takie poświęcenie. Najrzetelniej postępowała marynarka wojenna. W odpowiedzi na deklaracje wysyłano urzędowe potwierdzenia zgłoszenia, także Samodzielny Referat Informacyjny Floty, czyli kontrwywiad, weryfikował dane części ochotników. Wszystkie dostępne spisy mówią, że zgłosiło się około trzech tysięcy osób, ale można podejrzewać, że było ich więcej. Akcja miała w dużym stopniu charakter żywiołowy. Brak było oficjalnej zachęty władz. Tylko część rejonowych komend uzupełnień spisywała ochotników.
Zainicjowano składki na rzecz polskich żywych torped. Nie ma jednak potwierdzonych informacji, czy istniało uzbrojenie przeznaczone dla takich oddziałów. Można się zastanawiać, czy gotowe były prototypy takiego uzbrojenia, czy opracowano tylko plany i projekty. Na pewno pojawiły się wizje hipotetyczne. Wielu kandydatów opowiadało o szkoleniach, o projekcjach filmów z pokazanym sprzętem, otrzymywanych instrukcjach zawierających dane tego nietypowego uzbrojenia. Niestety, gdy po latach zainteresowano się tematem, wśród żyjących nie było osoby, która mogłaby potwierdzić, że z takim uzbrojeniem miała do czynienia.
Co dziwniejsze, wojsko robiło wszystko, by pokazać, że przygotowania do stworzenia takich oddziałów ruszyły pełną parą. W tym samym czasie przy próbach czy naborze obsług, załóg uzbrojenia podobnego do tego, jakie miały armie innych państw, zachowywano najwyższe środki ostrożności i prowadzono działania dezinformujące. Z tych samych względów jednak nie można założyć, że prób takiego uzbrojenia nie było. Przedwojenne działania dezinformacyjne wprowadzały w błąd nie tylko obcych agentów, lecz także własne kadry wojskowe. Ale można przyjąć, że byłoby to uzbrojenie rodzimej produkcji. Już jesienią 1938 roku inżynier Aleksander Potyrała, czołowy polski okrętowiec związany z marynarką wojenną, twierdził, że koncepcje żywych torped i podobne, np. lilipucich okrętów podwodnych, są technicznie wykonalne. Do samej koncepcji podchodził jednak sceptycznie. Doświadczenia II wojny światowej pokazały, że jego uwagi na temat tego typu uzbrojenia były trafne. Żywe torpedy sprawdzały się głównie w atakach na jednostki stojące w portach lub na kotwicach. Aleksander Potyrała na łamach „Przeglądu Morskiego” (nr 109 z 1938 roku, artykuł „Ścigacze”) stwierdził: „łatwiej jest bowiem zdecydować się na śmierć, niż będąc zamkniętym w żywej torpedzie trafić w nieprzyjacielski okręt płynący – w dodatku – z dużą szybkością, zygzakami i czujnie badający okoliczne wody za pomocą aparatów podsłuchowych”.
Fala zgłoszeń nie była jednak początkiem samej idei. Jak wykazały badania nad przedwojennymi pismami fachowymi, samą koncepcją miniaturowych jednostek szturmowych interesowano się u nas przynajmniej od 1936 roku. Pod egidą marynarki wojennej rozpoczęto studia nad tego typu uzbrojeniem i powstało nawet parę prototypów, które poddano próbom na wodzie. Teoretycznie można przyjąć, że pewne prace w tym kierunku prowadzono. Hipotezę tę zdają się potwierdzać relacje ochotników, którzy twierdzili, że otrzymali od marynarki wojennej wezwania na drugą połowę października 1939 roku. Wcześniej ich uprzedzono, że te ćwiczenia odbędą się już na konkretnym właściwym sprzęcie. Do prób, szkoleń, a tym bardziej bojowego wykorzystania, jednak nigdy nie doszło. Po opanowaniu terytorium Polski Gestapo prowadziło długotrwałe i zakrojone na dużą skalę poszukiwania Polaków, którzy byli gotowi bez wahania poświęcić życie dla ojczyzny. Niestety, mieli do dyspozycji spisy drukowane przed wojną w polskich gazetach.
Pierwsze bojowe użycie żywych torped z udziałem polskich jednostek nawodnych miało odmienny wygląd od tego, jaki sobie wymarzyli Władysław Bożyczko oraz bracia Edward i Leon Lutostańscy. W nocy z 7 na 8 lipca 1944 roku na wodach kanału La Manche na wysokości miasta Caen został trafiony torpedą ORP „Dragon” – lekki krążownik typu D (Danae). Uszkodzenia były tak poważne, że krążownik odholowano do tymczasowego portu „Mullbery” i zatopiono jako element falochronu. W ataku zginęło 37 marynarzy, 14 było rannych. Atak został przeprowadzony przy użyciu miniaturowego pojazdu podwodnego typu Neger, żywej torpedy, sterowanego przez podchorążego marynarki Karla Heinza Potthasta. Neger była to prosta konstrukcja, składającą się z dwóch sprzężonych torped, ułożonych jedna nad drugą. Dolny element stanowiła standardowa torpeda G7e, a górny – przerobiona torpeda G7e, w której materiał wybuchowy zastąpiono kokpitem dla sternika.
W kampanii wrześniowej z ochotników na żywe torpedy sformowano tylko kilka niewielkich pododdziałów. Choć walczyli jako zwykła piechota, czasem jako zwiad lub grupy opóźniające, ochotnicy do oddziałów żywych torped dobrze zdali egzamin na polu walki. Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych nie było w stanie odpowiednio zagospodarować takiej liczby chętnych do misji samobójczych. I nie chodzi mi o pomysły samobójczych ataków żywych torped czy plany zniszczenia niemieckiej przeprawy przez Wisłę w czasie odwrotu armii „Pomorze”. Myślę raczej o zmarnowanym potencjale, który umożliwiłby utworzenie morskich grup dywersyjnych z prawdziwego zdarzenia. Prawdopodobnie nie zmieniłoby to przebiegu kampanii wrześniowej, ale takie grupy mogły zadać Niemcom poważne straty. Włosi już wcześniej dostrzegli korzyści z posiadania w szeregach marynarki wojennej grup dywersyjnych. W latach 1935–1943 Włosi opracowali wiele planów niekonwencjonalnego uzbrojenia, zbudowali prototypy, a część pomysłów nawet wprowadzili do produkcji seryjnej. Co ważniejsze, działania kilku dywersantów z włoskiej 10 Flotylli Lekkiej były w stanie osłabić potęgę floty brytyjskiej na Morzu Śródziemnym i na szereg miesięcy zmienić układ sił. I nie były to ataki samobójcze. Znów przytoczę słowa inżyniera Aleksandra Potyrały: „siła militarna państwa nie może leżeć w samobójstwie jego obywateli”. Generał G.S. Patton ubrał to w proste żołnierskie słowa: „Celem wojny nie jest śmierć za ojczyznę, ale sprawienie, aby tamci skurwiele umierali za swoją”. A jak mówi łacińska sentencja, sprawdzająca się zresztą nie tylko na polu walki, ale i w życiu codziennym: Dum spiro, spero (póki oddycham, mam nadzieję).
kpt. Robert „Eddie” Pawłowski
źródło:
polska-zbrojna.pl/home/articleshow/11678?t=Dlaczego-zywe-torpedy-nie-wypalily
Artykuł o żywych torpedach
-------
Dlaczego żywe torpedy nie wypaliły
W kampanii wrześniowej z ochotników na tzw. żywe torpedy sformowano tylko kilka niewielkich pododdziałów. Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych nie było w stanie odpowiednio zagospodarować takiej liczby chętnych do misji samobójczych. I nie mam na myśli pomysłów przeprowadzenia samobójczych ataków. Myślę raczej o zmarnowanym potencjale, który umożliwiłby utworzenie morskich grup dywersyjnych z prawdziwego zdarzenia – pisze kpt. Robert „Eddie” Pawłowski, były oficer Formozy.
Historia naszych współczesnych morskich sił specjalnych zaczęła się w 1974 roku. Ale są mniej znane karty historii, a pomysł utworzenia morskich jednostek mogących prowadzić działania dywersyjne pojawił się już wcześniej. Przykładów na to, jak niewielkie grupy czy nawet pojedynczy człowiek mogą zadać poważne straty przeciwnikowi, można podać sporo. Tak samo niebezpieczni mogą być pojedynczy zamachowcy samobójcy. Przykładów nie trzeba szukać daleko. 12 października 2000 roku w jemeńskim porcie Aden w wyniku samobójczego zamachu, przeprowadzonego przez terrorystów przy użyciu łodzi wypełnionej materiałem wybuchowym, ciężko uszkodzony został USS „Cole”. Zginęło 17 marynarzy. Za zamachem stała Al-Kaida.
Także i my, Polacy, mieliśmy taki akcent, można powiedzieć na wielką skalę, w swojej historii. Przed II wojną światową – w związku z wojną w Chinach – pojawiły się w Polsce informacje o japońskich żywych torpedach. 6 maja 1939 roku na łamach krakowskiego dziennika „Ilustrowany Kuryer Codzienny” ukazał się list nawołujący obywateli do zgłaszania się w charakterze żywych torped, bomb czy min. List podpisał Władysław Bożyczko oraz bracia Edward i Leon Lutostańscy.
W obliczu zagrożenia wojną taki apel trafił na podatny grunt. Tylko na adres „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” do września 1939 roku wpłynęło około tysiąca zgłoszeń. A z czasem akcja przybrała charakter ogólnokrajowy. Ochotnicy wysyłali deklaracje również do innych czasopism i gazet, a nawet do członków rządu. Rekrutację zaczęło też prowadzić Wojsko Polskie. Brak wielu spisów i fakt, że ochotnicy zgłaszali się także po rozpoczęciu walk we wrześniu, nie pozwala ustalić, ile dokładnie osób było gotowych na takie poświęcenie. Najrzetelniej postępowała marynarka wojenna. W odpowiedzi na deklaracje wysyłano urzędowe potwierdzenia zgłoszenia, także Samodzielny Referat Informacyjny Floty, czyli kontrwywiad, weryfikował dane części ochotników. Wszystkie dostępne spisy mówią, że zgłosiło się około trzech tysięcy osób, ale można podejrzewać, że było ich więcej. Akcja miała w dużym stopniu charakter żywiołowy. Brak było oficjalnej zachęty władz. Tylko część rejonowych komend uzupełnień spisywała ochotników.
Zainicjowano składki na rzecz polskich żywych torped. Nie ma jednak potwierdzonych informacji, czy istniało uzbrojenie przeznaczone dla takich oddziałów. Można się zastanawiać, czy gotowe były prototypy takiego uzbrojenia, czy opracowano tylko plany i projekty. Na pewno pojawiły się wizje hipotetyczne. Wielu kandydatów opowiadało o szkoleniach, o projekcjach filmów z pokazanym sprzętem, otrzymywanych instrukcjach zawierających dane tego nietypowego uzbrojenia. Niestety, gdy po latach zainteresowano się tematem, wśród żyjących nie było osoby, która mogłaby potwierdzić, że z takim uzbrojeniem miała do czynienia.
Co dziwniejsze, wojsko robiło wszystko, by pokazać, że przygotowania do stworzenia takich oddziałów ruszyły pełną parą. W tym samym czasie przy próbach czy naborze obsług, załóg uzbrojenia podobnego do tego, jakie miały armie innych państw, zachowywano najwyższe środki ostrożności i prowadzono działania dezinformujące. Z tych samych względów jednak nie można założyć, że prób takiego uzbrojenia nie było. Przedwojenne działania dezinformacyjne wprowadzały w błąd nie tylko obcych agentów, lecz także własne kadry wojskowe. Ale można przyjąć, że byłoby to uzbrojenie rodzimej produkcji. Już jesienią 1938 roku inżynier Aleksander Potyrała, czołowy polski okrętowiec związany z marynarką wojenną, twierdził, że koncepcje żywych torped i podobne, np. lilipucich okrętów podwodnych, są technicznie wykonalne. Do samej koncepcji podchodził jednak sceptycznie. Doświadczenia II wojny światowej pokazały, że jego uwagi na temat tego typu uzbrojenia były trafne. Żywe torpedy sprawdzały się głównie w atakach na jednostki stojące w portach lub na kotwicach. Aleksander Potyrała na łamach „Przeglądu Morskiego” (nr 109 z 1938 roku, artykuł „Ścigacze”) stwierdził: „łatwiej jest bowiem zdecydować się na śmierć, niż będąc zamkniętym w żywej torpedzie trafić w nieprzyjacielski okręt płynący – w dodatku – z dużą szybkością, zygzakami i czujnie badający okoliczne wody za pomocą aparatów podsłuchowych”.
Fala zgłoszeń nie była jednak początkiem samej idei. Jak wykazały badania nad przedwojennymi pismami fachowymi, samą koncepcją miniaturowych jednostek szturmowych interesowano się u nas przynajmniej od 1936 roku. Pod egidą marynarki wojennej rozpoczęto studia nad tego typu uzbrojeniem i powstało nawet parę prototypów, które poddano próbom na wodzie. Teoretycznie można przyjąć, że pewne prace w tym kierunku prowadzono. Hipotezę tę zdają się potwierdzać relacje ochotników, którzy twierdzili, że otrzymali od marynarki wojennej wezwania na drugą połowę października 1939 roku. Wcześniej ich uprzedzono, że te ćwiczenia odbędą się już na konkretnym właściwym sprzęcie. Do prób, szkoleń, a tym bardziej bojowego wykorzystania, jednak nigdy nie doszło. Po opanowaniu terytorium Polski Gestapo prowadziło długotrwałe i zakrojone na dużą skalę poszukiwania Polaków, którzy byli gotowi bez wahania poświęcić życie dla ojczyzny. Niestety, mieli do dyspozycji spisy drukowane przed wojną w polskich gazetach.
Pierwsze bojowe użycie żywych torped z udziałem polskich jednostek nawodnych miało odmienny wygląd od tego, jaki sobie wymarzyli Władysław Bożyczko oraz bracia Edward i Leon Lutostańscy. W nocy z 7 na 8 lipca 1944 roku na wodach kanału La Manche na wysokości miasta Caen został trafiony torpedą ORP „Dragon” – lekki krążownik typu D (Danae). Uszkodzenia były tak poważne, że krążownik odholowano do tymczasowego portu „Mullbery” i zatopiono jako element falochronu. W ataku zginęło 37 marynarzy, 14 było rannych. Atak został przeprowadzony przy użyciu miniaturowego pojazdu podwodnego typu Neger, żywej torpedy, sterowanego przez podchorążego marynarki Karla Heinza Potthasta. Neger była to prosta konstrukcja, składającą się z dwóch sprzężonych torped, ułożonych jedna nad drugą. Dolny element stanowiła standardowa torpeda G7e, a górny – przerobiona torpeda G7e, w której materiał wybuchowy zastąpiono kokpitem dla sternika.
W kampanii wrześniowej z ochotników na żywe torpedy sformowano tylko kilka niewielkich pododdziałów. Choć walczyli jako zwykła piechota, czasem jako zwiad lub grupy opóźniające, ochotnicy do oddziałów żywych torped dobrze zdali egzamin na polu walki. Dowództwo Polskich Sił Zbrojnych nie było w stanie odpowiednio zagospodarować takiej liczby chętnych do misji samobójczych. I nie chodzi mi o pomysły samobójczych ataków żywych torped czy plany zniszczenia niemieckiej przeprawy przez Wisłę w czasie odwrotu armii „Pomorze”. Myślę raczej o zmarnowanym potencjale, który umożliwiłby utworzenie morskich grup dywersyjnych z prawdziwego zdarzenia. Prawdopodobnie nie zmieniłoby to przebiegu kampanii wrześniowej, ale takie grupy mogły zadać Niemcom poważne straty. Włosi już wcześniej dostrzegli korzyści z posiadania w szeregach marynarki wojennej grup dywersyjnych. W latach 1935–1943 Włosi opracowali wiele planów niekonwencjonalnego uzbrojenia, zbudowali prototypy, a część pomysłów nawet wprowadzili do produkcji seryjnej. Co ważniejsze, działania kilku dywersantów z włoskiej 10 Flotylli Lekkiej były w stanie osłabić potęgę floty brytyjskiej na Morzu Śródziemnym i na szereg miesięcy zmienić układ sił. I nie były to ataki samobójcze. Znów przytoczę słowa inżyniera Aleksandra Potyrały: „siła militarna państwa nie może leżeć w samobójstwie jego obywateli”. Generał G.S. Patton ubrał to w proste żołnierskie słowa: „Celem wojny nie jest śmierć za ojczyznę, ale sprawienie, aby tamci skurwiele umierali za swoją”. A jak mówi łacińska sentencja, sprawdzająca się zresztą nie tylko na polu walki, ale i w życiu codziennym: Dum spiro, spero (póki oddycham, mam nadzieję).
kpt. Robert „Eddie” Pawłowski
źródło:
polska-zbrojna.pl/home/articleshow/11678?t=Dlaczego-zywe-torpedy-nie-wypalily